Wspomnienia tamtych dni

1596

W przeddzień 70. rocznicy wysiedlenia wsi Mokre w miejscowej świetlicy przypomniano tragedię tamtego czasu. 9 grudnia 1942 roku Niemcy okrążyli wioskę, następnie wchodzili do poszczególnych mieszkań, nakazując wyjść w ciągu 15 minut …. Dla wielu były to ostatnie w życiu chwile spędzone w domu.
W organizację spotkania zaangażowała się młodzież ze Szkoły Podstawowej w Mokrem. Uczniowie przygotowani przez nauczycieli Beatę Nowak i Jadwigę Konopkę wykonali montaż słowno-muzyczny pt. „Droga do wolności”. Spotkanie prowadziła Irena Kucharska, przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich w Mokrem. Minutą ciszy uczczono pamięć wysiedlonych, za których obecni odmówili modlitwę, poprowadzoną przez ks. kanclerza Adama Firosza proboszcza parafii katedralnej w Zamościu. Następnie pani Maria Gała opowiedziała o sytuacji Polski i Zamojszczyzny po wybuchu II wojny światowej. Wyjątkowym i długo oczekiwanym gościem był pan Józef Hałasa. Profesor medycyny, senator RP II kadencji na spotkaniu mówił że zawsze był „chłopakiem z Mokrego”. Urodził się w 1928 r. w Mokrem i stąd został wysiedlony. Przez 50 lat pracował jako nauczyciel akademicki w Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie. Ciągle aktywny zawodowo leczy pacjentów z przewlekłymi zapaleniami pochodzenia bakteryjnego. Pan Józef do Zamościa i Gminy Zamość przyjechał z książką „Moje Mokre”, w której opisuje wieś swojego dzieciństwa, także tego pod okupacją. Jak pisze autor w książce: „Mój opis wysiedlenia jest chyba skąpy i bardzo zindywidualizowany, ale taki pozostał mi w pamięci”. Wspomnienia pana Józefa, obecnych na spotkaniu świadków, uczestników i rodzin ofiar wysiedlenia poruszyły zgromadzonych. Poniżej prezentujemy niektóre z przytoczonych.

Zeznania byłej więźniarki KL Auschwitz na temat wysiedlenia ze wsi Mokre, pobytu w obozie w Zamościu, a następnie w KL Auschwitz. Źródło: Biuletyn GKBZwP, t. XXI, ss. 298-299: Protokół przesłuchania w Zamościu świadka Anny Hałas z dnia 22 listopada 1967 r.
„W latach okupacji 1939‒1945 mieszkała we wsi Mokre powiatu zamojskiego. W przededniu 9 grudnia 1942 roku słyszeliśmy o wysiedleniach ludności ze wsi okolicznych. Przypuszczając, że wysiedlenie może nastąpić w naszej wiosce, byliśmy do tego przygotowani. Dnia 9 grudnia 1942 r., rankiem Niemcy okrążyli wioskę. Następnie wchodzili do poszczególnych mieszkań, nakazując wyjść w ciągu 15 minut i pozwalając zabrać ze sobą żywność i udać się pod gminę. Ja razem z rodzicami i młodszym 14-letnim bratem wzięłam trochę żywności i poszłam pod gminę. Na miejscu spotkaliśmy około 300 osób tak samo spędzonych jak my. Niemcy zachowywali się brutalnie. Widziałam, jak Bochnem Stefania została pobita gumą przez jednego z żołnierzy za to, że ujęła się za swoim ojcem. Około godziny dziewiątej Niemcy zaczęli zgrupowanych ludzi załadowywać na furmanki, w trakcie tej czynności, bili wysiadających ludzi, nie zwracając uwagi, czy to jest dziecko czy kobieta. Cały transport został skierowany do Zamościa na ulicę Okrzei, gdzie znajdował się obóz dla wysiedleńców. Wysiedlenie przeprowadzano przy pomocy jednostek SS. Kto dowodził tą jednostką, nie wiem. Około godziny 11 znaleźliśmy się we wspomnianym obozie. Od razu skierowano nas przed komisję urzędującą w baraku. Komisja ta składała się z oficerów SS. Czynności jej wyglądały w sposób następujący: stający przed nimi ludzie byli oglądani, kazano im ruszać głową, zwracano uwagę na rysy twarzy, oczy, a także wzrost, po czym jedna z osób rodziny otrzymywała kartkę z numerem bloku. (Chcę tu dodać, że komisja badała całe rodziny razem). Były przypadki, że dzieci oddzielano od rodziców. Widziałam, jak rodzinie Szabatowskich odebrano 3 dzieci, przypadków takich było o wiele więcej. Po selekcji udałam się do bloku – baraku i tam zostaliśmy do rana, śpiąc na gołych pryczach. Barak był nie ogrzewany. Nic do jedzenia nie otrzymywaliśmy. Następnego dnia wypędzono nas na plac, wyczytano około 1500 osób i tak sformowaną grupę wysłano wagonami towarowymi do Oświęcimia. W czasie przebywania w obozie w Zamościu byłam świadkiem znęcania się obsługi nas wysiedlonymi. Był wypadek po naszym przyjeździe, że kobieta o nazwisku Cebula trzymająca dziecko małe na ręku została pobita i zepchnięta razem z dzieckiem z furmanki w błoto. Spotkało ją to za to, że zbyt wolno schodziła z furmanki. Widziałam również, jak dzieci oddzielone od rodziców próbowały do nich wrócić, a obsługa obozu z gumami w ręku odpędzała je. Transport do Oświęcimia trwał dwa dni. Jechaliśmy wagonami towarowymi stłoczeni po 70‒80 osób w każdym. Na drogę nie dano nam żywności, ani nie pozwolono nic zabrać. Całą drogę byliśmy zamknięci w wagonie bez możliwości wyjścia, czy też możliwości otrzymania z zewnątrz czegokolwiek. Przez te dwa dni jazdy nie mieliśmy ani pożywienia, ani picia. Do Oświęcimia przybyłam 12 grudnia 1942 roku i przebywałam do 18 stycznia 1945 roku. Rodzina moja zabrana razem ze mną do Oświęcimia zginęła, matka i brat zmarli z wycieńczenia, a ojciec został zagazowany.”

Wywiad ze Stanisławem Szabatowskim (przytoczony przez Eugeniusza Gronowskiego w artykule „Tragedia i losy Dzieci Zamojszczyzny”)
„W listopadzie wieś Mokre została wysiedlona. Wszyscy mieszkańcy opuścili domy. Pozwolono wziąć ze sobą żywność na kilka dni. Wieś cała obstawiona została niemieckimi żołnierzami. Ci, którzy próbowali uciekać lub stawiali jakikolwiek opór zostali na miejscu rozstrzelani. W dniu wysiedlenia miałem 6 lat. Rodzina moja to jest ojciec, matka i dwoje młodszego rodzeństwa (brat 4-letni i siostra 2-letnia) wraz z innymi rodzicami umieszczona została przed budynkiem Mokre. Następnie przetransportowani zostaliśmy do obozu w Zamościu, gdzie nastąpiła selekcja: odłączono dzieci od rodziców, niemowlęta siłą zabierano matkom, kobiety oddzielone zostały od mężczyzn. Większość wysiedleńców skierowano i wywieziono do obozu w Oświęcimiu i Majdanku. Rodzice moi skierowani zostali do obozu w Oświęcimiu. Po wywiezieniu rodziców ja wraz z innymi dziećmi przez pewien czas przebywałem w obozie w Zamościu. Opiekowali się nami niedołężni staruszkowie, z którymi Niemcy nie wiedzieli co począć. Po kilku tygodniach przebywania w tym obozie wszystkie dzieci załadowano do niekrytych wagonów towarowych i pod obstawą Niemców wieziono nas w nieznanym kierunku. Podróż tym wagonem w towarzystwie innych wynędzniałych i zmarzniętych dzieci trwała dla mnie całe wieki. Dużo dzieci umierało. Głód i zimno były nierozłącznymi towarzyszami tej podróży. Jedynie przy dłuższych postojach naszego transportu, ludność rzucała nam chleb i coś do picia. W czasie postojów zdarzały się wypadki wykradania dzieci przez miejscową ludność lub wykupywania u Niemców. W czasie jednego z takich postojów i ja zostałem wykradziony przez młodą dziewczynę Zofię Jaroszewicz. Organizm mój był już skrajnie wycieńczony tak, że rodzinie państwa Jaroszewiczów z trudem udało się utrzymać mnie przy życiu. Rodzina Pani Zosi otoczyła mnie troskliwą opieką. Pani Zosia jak później się zorientowałem była uczestniczką ruchu konspiracyjnego i działalność swoją prowadziła pod pseudonimem „Kasia”. W związku z działalnością Pani Zosi rodzina Państwa Jaroszewiczów zmuszona była często zmieniać miejsce zamieszkania, w związku z tym na wiosnę 1944 roku Pani Zosia postarała się dla mnie o miejsce w sierocińcu w Warszawie na Bielanach. W sierocińcu odwiedzała mnie do wybuchu powstania. W chwili wybuchu powstania starsi chłopcy z sierocińca brali udział w walkach powstańczych. Część z nich zginęła. W przeciągu kilku dni sierociniec zamienił się w szpital dla rannych powstańców. Brak było lekarstw i opatrunków. Rozdawano nam kawałki tkanin, z których robiliśmy „szarpie”, które zastępowały watę i inne środki opatrunkowe. Po upadku powstania sierociniec został ewakuowany na wieś Sokolin. Tam też przebywałem do wyzwolenia. Po wyzwoleniu zabrała mnie z sierocińca matka Pani Zosi Jaroszewicz, ponieważ prosiła ją o to umierająca Zosia. Pani Zosia umarła w ostatnich dniach powstania na skutek ran odniesionych w walkach powstańczych. W rodzinie państwa Jaroszewiczów przebywałem do 1947 roku. Mieszkaliśmy w Przasnyszu. Matka moja po powrocie z obozu w Ravensbrück rozpoczęła poszukiwanie dzieci przez PCK, jak również przez znajomych. Po odnalezieniu młodszego rodzeństwa powróciła do rodzinnej wsi Mokre k. Zamościa. Ojciec zginął w obozie w Oświęcimiu. Matka w rodzinnej wsi zastała spalony dom i zabudowania gospodarskie. Pani Jaroszewicz napisała list do gminy Mokre zawiadamiając, że pod jej opieką znajduje się chłopiec z tej wsi i prosiła, aby powiadomiono o tym rodzinę, o ile ktoś z tej rodziny przeżył. Tą drogą matka dowiedziała się, że ja też żyję i gdzie przebywam. Po otrzymaniu tej informacji natychmiast przyjechała i zabrała mnie do rodzinnej wsi.
Nadmieniam, że kontakt z Panią Janiną Jaroszewicz utrzymywałem do chwili jej śmierci, tj. do 1966 roku. W mej pamięci została jako najukochańsza ciocia.”

Na sobotnie spotkanie przyszło ponad sto pięćdziesiąt osób – wydaje się niemożliwe wskazanie rodziny, której nie dotknęła wojenna tragedia. Następnego dnia – 9 grudnia, w kościele filialnym pw. św. Kazimierza w Mokrem odprawiona została msza św. w intencji wysiedlonych. Pod tablicą Im poświęconą złożono kwiaty. W organizację uroczystości włączył się Samorząd Gminy Zamość i wszystkie lokalne organizacje: Koło Gospodyń Wiejskich, Ochotnicza Straż Pożarna, Wspólnota Gruntowa i Rada Sołecka Wsi Mokre.
Do końca stycznia w sali świetlicy można oglądać wystawę poświęconą wysiedleniom Mokrego, przygotowaną przez Bibliotekę Publiczną Gminy Zamość zs. w Mokrem.

Tekst i zdjęcia: Magda Misztal